piątek, 12 marca 2010

Co dalej?

Mój blog mówi o filmach, tak więc nie może tu zabraknąć kilku recenzji. To znaczy... recenzji, może to dla co po niektórych za dużo powiedziane, wiec ujmijmy, że będę w niektórych postach wyrażał nieco dłuższe i bardziej sprecyzowane na konkretnym filmie opinie :). Chociaż swoją drogą widząc ostatnimi czasy publikację w 'wyborczowym Co jest grane' na temat filmu Wilkołak (nówki - Del Toro), ciężko mi obecnie określić co recenzją jest, jeśli kilku zdaniowy bełkot, frustrata, który koniecznie zdecydował się filmowi konkretnie dosrać, można tak nazwać. Tu nie chodzi o to, że filmu bronię, nawet go nie widziałem, a przyznaję także, że zazwyczaj czytanie negatywnych recenzji znakomicie relaksuje, zwłaszcza jeśli się z nimi zgadzam. Chodzi o to, że w tym przypadku (już sam nie wiem, kto, może Felis, czy jak mu tam) trochę przesadził. Do tego śmiesznie brzmią zdania, w których mówi, że twórcy powinni wymyślić coś nowego, a nie powielać schematy. Zwłaszcza, że w polskim (obecnie) pseudo kinie takie zagrywki i kamienne, niestrawne, odgrzewane kotleciska to chleb powszedni, a ciężko mi sobie przypomnieć, by takie słowa padały właśnie w recenzjach rodzimych produkcji (no może w przypadku chał typu "Miłości na wybiegach" występują gęsto i często), bo koniec końców ile można robić filmów o rozdzierającej serce biedzie, chlaniu i klnięciu na potęgę. Ale jak widać takie oto produkcje są u nas wychwalane pod niebiosy. Ostatnimi czasy, choćby "Dom zły"; kto widział ten wie, kto nie widział - nie polecam! W ogóle w Polsce wytworzył się podział (nie całkowity, ale zdecydowanie dominujący) na kręcenie właśnie takiego chłamu. 1- filmy o nadzwyczajnym bogactwie, miłości i niewyobrażalnym szczęściu, koniecznie pod patronatem tvn, koniecznie mające plastikowy wydźwięk i nie daj boże bez Zakościelnego, Karolaka, Małaszyńskiego itp. A drugie o skrajnej biedzie, nie zapominając o litrach spirytusu i aby scenariusz w 90% zdań zawierał zgrabnie dowalone "kurwy" (10 % to ckliwe gadanie o życiu i śmierci - wyciskacze łez dla mas).   Ale w sumie ciężko się dziwić skoro takie kaszaloty ludzie kupują najczęściej. Odbiegłem jednak od tematu. Recenzent więc nie wysilił się na żadne porównania tego co ew. dobre a tego co złe, od razu napisał, że film to jedno wielkie gówno -> może nie dosłownie, ale to miał prawdopodobnie w zamyśle.

 W najbliższym czasie sięgnę po Wikołaka i wówczas się okaże, bo możliwe, że będę miał podobne odczucia, ale mi chodzi jedynie o to, że jeśli ktoś pisze dla Wyborczej, to mógłby jednak wykazać się troszkę większą inwencją twórczą. Dziękuję, dobranoc!

niedziela, 3 stycznia 2010

PandorYja

Byłem ostatnio na słynnie i szumnie reklamowanym "Avatarze" i to co tam zobaczyłem, to nic więcej niż zwykłe BUM BUM BLASK, z żenującą namiastką przewidywalnej do bólu fabuły, nie wnoszącą imo nic do kina. Nie wiem też skąd przeświadczenie, że film ma epickie efekty, bo wcale takowych nie ma. Połowa filmu wygląda jak zwyczajna animacja, a w finałowej bitwie, błyski i rozpadające się śmigłowce nie wybijają sie szczególnie ponad obecne od jakiegoś czasu już Transformery czy inne takowe. Przełomem był Titanic, który, biorąc pod uwagę twórczosć Camerona, wciąga Avatar nosem. Dla jasności powiem, że widziałem wersję zwykła, nie żadną tam 3d, bo jeśli filmy dziś kręci się dla wylatujących z ekranu strzał i posikanej widowni, to znak że pora umierać, bo umiera też pewna epoka, gdzie kino nie było tylko korytem dla pospólstwa, ale miało też pewną głębszą stronę. Nieuchronnie jednak sami spychamy się w tym kierunku. Bo wielu takież koryto wystarcza z nawiązką. Ja rozumiem, że kino ma bawić i to przede wszystkim, ale nie wyobrażam sobie jak Avatar można wynieść wręcz do rangi najlepszego filmu w historii kina. Co po niektórzy osiągneli w nadinterpretacji absolutne mistrzostwo. Wyciągneli z pustego jak wydmuszka filmu, nieprawdopodobne wnioski, które (prawdziwy post!) zmusiły ich do zastanowienia się nad swoim szarym i nudnym życiem. Halo! Wiem, że każdy filmy odbiera inaczej i kazdy jest inaczej wrażliwy, ale no kurcze, trochę absurd, że dawniej (to też znalezione na forum, ale w pełni się podpisuje) do takich zastanowień zmuszaly dzieła filozofów, a dziś film o ufoludkach, w gruncie rzeczy. Moim zdaniem naprawdę kino idzie w niebezpiecznym kierunku, a może nie tyle kino co widzowie, którym wystarcza coraz mniej w coraz ładniejszym opakowaniu. Boję się, że dojdzie do momentu, gdzie nawet goła dupa w 4d czy 5d zostanie odebrana owacją na stojąco. Komuś sie, może wydawać, że najechałem wybitnie na Avatar, ale to nie tak, to tylko przykład który zmusił mnie do napisania tego posta. Wciąż powstaje dużo świetnych filmów, nawet amatorskich ( http://www.youtube.com/watch?v=La6T8Bq6CsU - POLECAM!), ale nieuchronnie giną one w morzu komercji i z roku na rok jest ich coraz mniej. Może 2010 coś zmieni...